Dlaczego, mając do wyboru tak wiele mieszczańskich wizerunków, zdecydowałam się opowiedzieć właśnie o młodej patrycjuszce spod pędzla Antona Möllera? Ponieważ inni gdańszczanie sportretowani na obrazach z Muzeum Narodowego w Gdańsku pozują z dumą i wyniosłością. Tymczasem ta dziewczyna wygląda na wycofaną i zagubioną, mimo tego, że i ona musi pochodzić z wpływowej, bardzo zamożnej rodziny. Zaintrygowała mnie jej nieśmiałość. Poczułam potrzebę, aby dowiedzieć się o niej czegoś więcej, ale jedyna oficjalna informacja, jaką dysponujemy to napis na ramie. Mówi on, że bohaterka portretu ma zaledwie 18 lat. To dość skąpe dane. Można jednak spróbować rozbudować tę historię, posiłkując się innymi źródłami. Proponuję, abyśmy w tym odcinku spróbowali zrekonstruować codzienność młodej gdańszczanki końca XVI wieku. Dowiedzmy się, jakie były jej obowiązki oraz jak mogła spędzać wolny czas. Przekonajmy się, co działo się kiedyś w murach nadmotławskich kamienic.

Nie wiem jak Wy, ale ja nie zamieniłabym się na strój z bohaterką obrazu Antona Möllera. Wygląda na bardzo niewygodny. Czego nie robi się jednak dla mody. W tym przypadku mamy do czynienia z modą hiszpańską, która była niesamowicie popularna w całej Europie końca XVI wieku, w tym także w Gdańsku. Charakterystyczne były dla niej szerokie spódnice, bufiaste rękawy i sztywne, plisowane kołnierze nazywane kryzami. Te ostatnie miały za zadanie wyróżniać noszące je osoby i dodawać im powagi. Mając na szyi sztywny, krochmalony kołnierz z bardzo drogiej wówczas koronki trudno było się garbić. Poza tym, choć niełatwo w to dziś uwierzyć, kryzy posiadały również pewną praktyczną funkcję. Było nią maskowanie owrzodzeń i czyraków na szyi – w czasach, gdy świadomość na temat higieny była okropnie niska, nietrudno było się ich nabawić.
Dziewczynie z obrazu nie obca musiała być również moda holenderska. Mieszkanki Amsterdamu również nosiły w tym czasie wąziutkie brwi i gładko zaczesane do góry włosy. Chodziło o to, aby możliwie jak najbardziej odsłonić czoło. Im było wyższe, tym wydawało się atrakcyjniejsze. Prywatnie uważam, że to jeden z najbardziej szpecących trendów w historii. W końcu XVI wieku szczęśliwie i tak był w odwrocie. Jeszcze kilka dekad wcześniej kobiety wyskubywały sobie nie tylko brwi, ale nawet włosy nad czołem, aby wydawało się ono wyższe. Wyglądało to upiornie, ale trudno uznać moją ocenę za obiektywną. Dawne gdańszczanki pewnie też złapałyby się za głowę, gdyby zobaczyły współczesne dziewczyny w podartych jeansach.
***
Patrzymy więc na modną i jednocześnie bardzo bogatą patrycjuszkę. Złote bransolety, łańcuchy, wysadzana perłami opaska, mankiety z koronki – wszystkie te rzeczy były warte fortunę. Mogli je nosić wyłącznie najzamożniejsi. Po pierwsze dlatego, że wyłącznie ich było na nie stać. Po drugie tylko oni mieli zezwolenie na posiadanie tak drogocennych przedmiotów. Gdyby służąca założyła podobny strój, choćby na chwilę, aby przez moment poczuć się jak pani domu, mogłaby dostać za to grzywnę. Nie do pomyślenia było, aby dziewczyna z ludu nosiła się jak patrycjuszka. Co więcej, nie był to wyłącznie obyczaj, ale prawo znane jako ustawy antyzbytkowe.
Ustawy antyzbytkowe były standardem nie tylko w Gdańsku, ale także w wielu innych europejskich miastach. Dzieliły one obywateli na kilka grup majątkowych. Na samej górze tej drabiny znajdowali się najzamożniejsi patrycjusze. Tylko oni mieli przywilej noszenia jedwabiu, pereł czy złota. Im niżej stało się w hierarchii, tym skromniej należało się ubierać. Najbiedniejsi gdańszczanie mogli przeznaczać na ubiór zaledwie kilka florenów. Zabroniono im również noszenia jakiejkolwiek biżuterii oraz szlachetnych materiałów i futer. Chcąc się ogrzać zimą, mieli do dyspozycji wyłącznie skóry wilcze i królicze.
Jaki cel miało to osobliwe prawo? W teorii stało na straży moralności. Miało chronić najbiedniejszych przed niepotrzebnym wydawaniem pieniędzy – nie tylko na ubrania, ale także szereg innych dóbr, a nawet uroczystości takie jak wesela i chrzciny. W ustawie było czarno na białym zapisane, ile gości mogą zaprosić reprezentanci każdej z grup, jakie wino postawić na stole oraz co można podać do jedzenia. Wszystko po to, aby organizator wydarzenia nie wydał za wiele i nie popadł w długi.

***
Gdybyśmy dokładnie wczytali się w ustawy antyzbytkowe, okazałoby się, że patrycjuszka z obrazu również nie powinna nosić aż tak wystawnej biżuterii. Osoby stojące najwyżej w hierarchii w założeniu miały być przykładem skromności i umiarkowania. Jak zwykle bywa w tego rodzaju przypadkach, teoria rozmijała się z praktyką. Patrycjat notorycznie łamał wspomniane przepisy, ale to on je stanowił, więc czuł się bezkarny. Tym samym poznaliśmy rzeczywistą funkcję ustaw antyzbytkowych – miały one na celu cementowanie przywilejów najzamożniejszych mieszczan. Nie chcieli, aby pospólstwo aspirowało do ich pozycji, dlatego ukrócili ich ambicje niewyobrażalnymi dziś restrykcjami.
Ubiór naszej bohaterki z pewnością nie był jednak ubiorem codziennym. Przypuszcza się, że malarz sportretował ją w stroju ślubnym. Suknia nie jest biała, bo w tym czasie nie był to jeszcze powszechny zwyczaj. Spopularyzowała go dopiero królowa Wiktoria w połowie XIX wieku. Wcześniej panowała w tej kwestii znacznie większa dowolność, co nie oznacza, że można było stanąć na ślubnym kobiercu w przypadkowej sukni. Strój panny młodej był odzwierciedleniem zamożności jej ojca oraz przyszłego męża. Zdecydowanie nie wypadało więc na nim oszczędzać.
Czy dziewczynę cieszyła perspektywa zamążpójścia? Jej twarz tego nie wyraża, ale może być to poza żony idealnej, która zgodnie z ówczesnymi oczekiwaniami powinna być powściągliwa, cicha i wyniosła, a zarazem uległa mężowi. Cały ten obraz to kreacja i wizerunkowa gra pozorów. Osobowość dziewczyny ginie pod ciężarem drogiego stroju i presji społecznych oczekiwań. Gdy patrzę jej w oczy, przypomina się kilkaset lat późniejszy cytat Elizy Krasińskiej, o której opowiadałam Wam już kiedyś w jednym z odcinków z Muzeum Narodowego w Warszawie. Tak pisze w swoim pamiętniku:
„Jestem jeśli chcesz, wystrojoną lalą do siedzenia w salonie mego ojca, inżyniera mechanika, schlebiającą od czasu do czasu matczynej dumie, pokazywaną tak, jak się pokazuje wytresowaną papugę lub tańczącego pieska”
Eliza Krasińska z Branickich
Nie wiem, czy gdańszczanka, której portret mamy przed oczami nosiła w sercu podobny żal. Intuicja mówi mi, że tak. Najpewniej ledwie znała swojego przyszłego męża, bo nie wybrała go sama, tylko zrobił to za nią ojciec, który w pierwszej kolejności potrzebował dobrego partnera do interesów, a nie odpowiedzialnego narzeczonego dla córki. Oczekiwano od niej w zasadzie jednego – że niedługo potem jak zostanie żoną stanie się matką. Żądania te wyraża nawet jej portret. Owoc, który trzyma w dłoni patrycjuszka – wszystko jedno czy jest to jabłko, granat czy pigwa – to symbol płodności. Drugą ręką dziewczyna wskazuje na swój brzuch – miejsce, w którym za chwilę będzie rozwijać się nowe życie. Na wydaniu na świat dziecka kończyły się jej powinności. Na portrecie nie ma książek, map, broni ani listów, które pojawiają się na męskich wizerunkach. Sprowadza się on do ozdobnej kotary i wyeksponowanej na jej tle bogato ubranej lalki.
Nie można oczywiście wykluczyć, że nasza bohaterka była podekscytowana swoją nową rolą. Że z niecierpliwością wypatrywała prezentów ślubnych, że z dumą wsiadała do powozu, który zawiózł ją prosto pod drzwi kościoła mariackiego, że imponowały jej zazdrosne spojrzenia zgromadzonego wokół tłumu, dla którego była niczym księżniczka z baśni. Po ślubie również mogła być spełnioną żoną i matką. Doglądać dzieci i zarządzać jednym z wielkich domów przy ulicy długiej. Kto wie, może w wolnej chwili opiekowała się jakimś pupilem? Psem, kotem albo kanarkiem? Zamożne gdańszczanki lubiły w ten sposób urozmaicać sobie czas. Stroiły swoich podopiecznych w ozdobne obroże i łańcuszki, a gdy i to im się znudziło, sprowadzały zza granicy różne egzotyczne gatunki. Jedna odważyła się nawet na krokodyla! Codzienne życie naszej bohaterki nie musiało więc składać się z samych udręk. Nie była w pełni niezależna, ale miała szczęście należeć do wąskiego procenta najbardziej uprzywilejowanych osób w mieście. Nie musiała się martwić o to, czy będzie miała co zjeść na kolację, ani czy prawo pozwala jej włożyć sobole futro. Mogła sobie pozwolić niemal na wszystko, pod warunkiem, że jej mąż lub ojciec miał na to pieniądze. Strój, w jakim została sportretowana przez Antona Möllera, to dowód na to, że w domowym budżecie było sporo przestrzeni na różnego rodzaju zachcianki.
Książki i artykuły, z których korzystałam:
- Michał Ślubowski, Czarownice, mieszczki, pokutnice. Gdańskie szkice herstoryczne, 2020.
- Maria Bogucka, Życie w dawnym Gdańsku. Wiek XVI-XVII, 1967.
- Magdalena Mielnik, Stateczne matrony i cnotliwe panny, czyli Księga ubiorów gdańskich Antona Möllera w kontekścieeuropejskiej tradycji Trachtenbüchern, w: Quart Nr 3(9)/2008
- Magdalena Mielnik, Przedstawienia cnót kobiecych w sztuce gdańskiej na tle piśmiennictwa kaznodziejskiego i literatury moralistycznej, w: Porta Aurea
Muzyka wykorzystana w podcaście pochodzi z banku Epidemic Sounds oraz Free Music Archive (utwory Blue Dot Sessions – Comfort Aire, Delicates oraz Story Four – Trailing Comma).
Zrealizowano przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego
